Są dwa wielkie wyzwania dla żeglarza. Pierwsze to rejs dookoła świata, drugie - opłynięcie skalistego przylądka Horn w archipelagu Ziemi Ognistej. Dotąd żadnemu żeglarzowi z Częstochowy nie udało się dokonać ani tej pierwszej, ani tej drugiej sztuki. Tymczasem w lutym Horn okrążyło aż trzech częstochowian. W dodatku na zbudowanym w naszym mieście jachcie "Berg". Kapitanem był Artur Bergier, a w dziewięcioosobowej załodze, która dotarła do jednego z najbardziej niedostępnych miejsc na świecie, znaleźli się także Petryczko, jako bosman, oraz kwatermistrz Sylwester Hupa.
Teraz będę spłacać długi
48-letni Petryczko nie lubi spędzać wolnego czasu na lądzie. Zawodowe życie związał z koleją, ale przy każdej okazji ucieka nad wodę. Żeglowanie po jeziorach i morzach było zawsze jego marzeniem. – Ile to już lat trwa? – zastanawia się. – Właściwie nigdy dokładnie nie liczyłem, ale ze 30 już będzie...
Zaczynał na zalewie w Poraju. Stopniowo zaliczał kolejne kursy, robił patenty. Dziś ma stopień jachtowego sternika morskiego.
– Morze to mój żywioł. Nie wyobrażam sobie życia bez kołysania na statku - mówi. - Gdzie pływałem? Po Bałtyku, Morzu Północnym, Śródziemnym, oceanach Lepiej zapytać, gdzie nie byłem. Ale opłynięcie Hornu, i to na jachcie, to wyczyn, którego z niczym innym nie można porównać.
Wyprawa kosztowała go około 16 tys. zł. Zaczął ją i skończył w Ameryce Południowej, więc na przeloty wydał majątek. - Pracuję jako maszynista i teraz przez kilka lat będę spłacał długi - śmieje się. - Ale jak tylko usłyszałem, że jest możliwość wzięcia udziału w takim rejsie, nie wahałem się ani chwili - dodaje Petryczko.
Zna kapitana Bergiera oraz jacht, bo był przy jego budowie. Jednak dołączył do załogi nie dzięki znajomościom, a doświadczeniu w dalekomorskich rejsach.
Nie mieli szczęścia do pogody
Czasem doświadczenie i umiejętności to jednak za mało. Aby okrążyć niedostępny kawałek chilijskiej ziemi, trzeba mieć także wiele szczęścia. W miejscu, gdzie umownie spotykają się Oceany Atlantycki i Spokojny, niezwykle trudno o dobrą pogodę. - Kiedy tam płynęliśmy, wiatr zmieniał się co pięć minut. A przy nagłych zmianach kierunku wiatru fale się nakładają, wypiętrzają i nigdy nie wiadomo, skąd uderzą. Nie nadążaliśmy ze zmianą żagli – opowiada Petryczko. – Zdarzało się, że w ciągu godziny na barometrze leciały cztery kreski. To oznaczało, że w pogodzie coś niedobrego się święci. I trzeba było się chować. 20 mil do celu, a tu rozkaz, że chowamy się za jakąś wysepkę, kotwiczymy na kilkanaście godzin i czekamy, aż pogoda się zmieni. Na Bałtyku wiatr wiejący z siłą sześciu-siedmiu w skali Beauforta uważany jest za silny. A osiem to już sztorm. - Na Hornie powyżej ośmiu w skali Beauforta to norma – mówi bosman. – Owszem, zdarzają się jakieś przebłyski, gdy jest chwila uspokojenia i tak mocno nie wieje, ale my nie mieliśmy tego szczęścia.
Bez kontaktu z lądem
Pierwszym polskim żaglowcem, który opłynął Horn, był "Dar Pomorza". W sumie od 1937 roku tylko 13 podobnych jednostek pod polską banderą okrążyło przylądek. - Nasz "Berg" wysokość latarni morskiej na Hornie osiągnął dokładnie 20 lutego około godz. 14 - chwali się Petryczko. To - jak się jednak okazało - była połowa sukcesu. Jacht musiał jeszcze dopłynąć do portu, a pogoda znów pomieszała żeglarzom szyki. - Kiedy kontaktowaliśmy się ostatni raz z Chilijczykami, pytali, ile czasu nam to zajmie. Mówiliśmy, że około czterech dni - relacjonuje bosman. - Ale nie udało się. W Argentynie byliśmy dopiero po 10 dniach.
Częstochowski jacht wywiało daleko na Atlantyk. Niestety, radio na "Bergu" miało zasięg tylko 30 mil, więc przez osiem dni załoga nie miała kontaktu z lądem. - Znajomi z Częstochowy i Warszawy, którzy śledzili naszą wyprawę, nawet interweniowali u chilijskich służb. Te straciły nas z radarów i nikt nie wiedział, co się z nami dzieje - mówi Petryczko. - Jest jednak takie żeglarskie powiedzenie: "brak wiadomości to dobra wiadomość". Skoro żaden statek nie wyłowił z morza kawałka naszego jachtu, np. koła z napisem "Berg", to znaczy, że wciąż płyniemy.
Bywały jednak chwile zwątpienia. - Przeraźliwy wiatr, woda ma pięć stopni Celsjusza, człowiek przemoczony do suchej nitki, ręce grabieją z zimna. Wtedy mówiłem sobie: "kurczę, trzeba zrealizować cel, musimy dopłynąć do portu" - opowiada Petryczko. - Chociaż niekiedy wątpiłem, że to się naprawdę uda - zwierza się.
Już mnie ciągnie na morze
Petryczko spędził na "Bergu" ponad miesiąc. Zaokrętował się w brazylijskim Recife 17 stycznia, wysiadł w argentyńskim Puerto Deseado 28 lutego. W czasie rejsu schudł prawie 5 kg. Wrócił do domu i pracy.
- Kiedyś żeglarze śpiewali taką szantę: "Na morze nie ruszę, nie ruszę, o nie, o nie, prędzej skonam, niż dam nabrać się, dam nabrać się" - opowiada. - Ale teraz, kiedy już nabrałem sił, wyleczyłem ręce, zaczyna mnie ciągnąć na morze. Jest ciepło, miło, ale tak sobie myślę, że to nie dla mnie. Może wkrótce trafi się jakiś rejs? A jak się trafi, to płynę!
"Berg" jest stalowym dwumasztowym jachtem pełnomorskim typu Bruceo. Powstał przed kilku laty w Częstochowie. Jego twórcą jest inżynier elektryk Artur Bergier, który w pewnym momencie uznał, że prowadzenie własnej firmy i życie lądowego szczura jest nudne. Jednostka ma 13,5 m długości, 3,88 m szerokości i 80 m kw. żagli. "Berg" rozwija maksymalną prędkość 9,8 węzła na godzinę, czyli ok. 20 km/godz. Jest wyposażony w silnik pomocniczy typu Krab o mocy 66 KM, także w najnowocześniejsze systemy nawigacji satelitarnej oraz echosondę. Utrzymanie takiego jachtu jest kosztowne, musi więc na siebie zarabiać. Jest czarterowany. Obecnie "Berg" pływa gdzieś w pobliżu Brazylii. Do Europy zawita na początku czerwca. Pierwszym portem będzie Lizbona.
|